niedziela, 5 czerwca 2016

Pino Garden

ADRES: Na Błoniach 7, Kraków
KUCHNIA: europejska, amerykańska, fusion
ZAKRES CEN DAŃ GŁÓWNYCH: 28-74PLN
W INTERNECIE: facebook | www








Rok po powstaniu słynnego już dzisiaj lokalu Pino przy Placu Szczepańskim, z dokładnością niemal co do dnia ruszyła jego siostrzana restauracja Pino Garden. Usytuowana z dala od tłocznego, głośnego centrum, tuż przy krakowskich Błoniach z założenia ma być miejscem docelowym dla spacerowiczów, rowerzystów, rodzin z dziećmi i dla każdego kto pragnie zjeść obiad w bezpiecznej odległości od wielkomiejskiego zgiełku. 

Po świetnych doświadczeniach z Pino numer jeden (recenzja z pewnością pojawi się w przyszłości), z wielką ciekawością i nadzieją na kolejne niecodzienne doznania smakowe wybraliśmy się do Pino Garden już w jego pierwszy weekend. Mając na uwadze internetową popularność lokalu na długo przed premierowym otwarciem drzwi nie obyło się bez telefonicznej rezerwacji z kilkudniowym wyprzedzeniem.

Po przyjemnym spacerku bez trudu znaleźliśmy schowane nieco w zieleni Pino Garden (dla zmotoryzowanych dostępny jest parking) i zgodnie z przypuszczeniami zastaliśmy tłum gości. 
Pierwsze wrażenie: wow! Duży, nowoczesny ogródek ze sporą ilością drewna w kolorze szarości (skandynawski sznyt), otwarta, świeża przestrzeń zdecydowanie jest w naszym guście.
Wnętrze lokalu to dokładnie dopracowana, prawie bliźniacza z Pino 'szczepańskim' przestrzeń z otwartą kuchnią i ciepłym oświetleniem. Ciekawostką są egzotyczne drzewa ''wyrastające'' między stolikami. Z tyłu sali znajduje się niemała gratka dla najmłodszych gości - kącik zabaw z ogromną piaskownicą.

Przygotowany dla nas stolik znajdował się właśnie w środku, w pobliżu wspomnianej piaskownicy, co nie do końca nam odpowiadało - tłum gości ze swoją latoroślą generował spory hałas, a w lokalu było duszno. W tak piękny, wiosenno-letni dzień marzyliśmy o obiedzie w ogródku, którym chwilę wcześniej tak się zachwyciliśmy. Z niewielką nadzieją na powodzenie pomysłu zapytaliśmy obsługę o możliwość zmiany miejsca. Ku naszemu zadowoleniu kilka chwil później uprzejma  Kelnerka wskazała nam stolik na zewnątrz.

Wygląd i konstrukcja karty to kolejny element wspólny z pierwszym Pino. Całe menu znajdziemy na jednej, dużej stronie, gdzie dania i ich opisy skumulowane są w sprytny, przejrzysty sposób. Na odwrocie - napoje (duży wybór smoothie i alkoholi). Dodatkowo można poprosić o kartę win, z której my tym razem zrezygnowaliśmy.
Karta to kulinarny kosmopolityzm. Młodzi Szefowie (Konrad Kozak i Michał Tadeusz Bystroń pod dowództwem twórcy sukcesu Pino 1 Krzysztofa Salawy) starannie wpletli do oryginalnego menu sztandarowe i sprawdzone elementy kuchni różnych narodowości (jest na przykład włoska pizza, amerykańskie steki, francuski deser). Nawet fani kuchni azjatyckiej znajdą tu coś dla siebie. Nie mogło również zabraknąć szlachetnych elementów kuchni polskiej.
Tak dopieszczone menu jest gwarantem sukcesu (oczywiście o ile zgodzi się jakość składników i staranność wykonania dań), ponieważ nawet wyjątkowo wybredny gość znajdzie tu coś dla siebie.

Zdecydowaliśmy się na przystawki z polską nutką - marynowana polędwica wołowa z korniszonkami, burakami, kwaśną śmietaną i czarnuszką (22PLN) oraz tatar z tuńczyka z konfitowanym żółtkiem, grzankami, pistacjową posypką, czarnuszką i zielonym majonezem (26PLN), po przyzwoitym czasie oczekiwania trafiły na nasz stolik.
I pierwszą tego dnia ucztę miał nasz zmysł wzroku, ponieważ sposób podania starterów jest naocznym dowodem na świetne wyczucie estetyki u twórców dań.
Po pierwszych kęsach okazało, że i zmysł smaku się nie zawiedzie :) 
Polędwica mięciutka (niewiele jej brakowało, by rozpływała się w ustach), cała kompozycja dania trafiona i po prostu bardzo smaczna. 
Tuńczyk to coś dla słonolubnych miłośników intensywnych, mocnych smaków. Złagodzony delikatnym żółtkiem i odświeżony kiełkami smakował wybornie, a gorzkawa czarnuszka pasowała tu idealnie. Najsłabszym (ale nie przeszkadzającym w pozytywnym odbiorze dania) elementem były grzanki. Chyba po prostu nie jestem fanką tak twardego pieczywa.
Obie przystawki potwierdziły deklaracje kuchni w kwestii najwyższej jakości składników. Mięso, ryba i cała reszta nie pozostawiają żadnych wątpliwości!

Po tak miłej dla zmysłów pierwszej części obiadu oczekiwaliśmy na zamówione dania główne: makaron papardelle z borowikami, wędzonym boczkiem, porem i serem pecorino (25PLN) oraz stek z tuńczyka z pieczonymi ziemniakami na maśle krewetkowym, tapenadą z kaparaów i czarnych oliwek i mixem sałat z vinegrettem (57PLN). I tutaj czas oczekiwania, mimo dużego ruchu był bardzo przyzwoity.
Makaron (w porcji średniej w kierunku małej, aczkolwiek dla mnie satysfakcjonującej) ugotowany al dente to było coś na co liczyłam. Robiony na miejscu bije na głowe sklepową masówkę. Mimo ciężkich z natury składników danie było zaskakująco subtelne i nie zmusiło mnie do rezygnacji z deseru. Ponarzekam jedynie na bardzo małą ilość grzybów, które miały grać tu pierwsze skrzypce.
Najbardziej ciekawi byliśmy jednak steku z tuńczyka (rzadko spotykany w polskich restauracjach). Przy składaniu zamówienia miła Kelnerka poinformowała o możliwości wyboru jednego z dwóch stopni wysmażenia - rare lub medium rare (jak wiadomo tylko przy takich sposobach przygotowania można nacieszyć się szlachetnością smaku tej ryby). Zamawiający zdecydował się na medium rare. I niestety... to co otrzymał dalekie było od oczekiwań. Nasz tuńczyk znajdował się pomiędzy medium well, a well done, czyli został zamordowany. Ponieważ nie był przerażająco wiórowaty (dobra jakość mięsa się broni) właściciel dania postanowił nie zgłaszać uwag. Pozostał wyrozumiały nawet wówczas, gdy w daniu znalazł jeden z największych koszmarów restauracyjnego gościa - włos. W normalnych warunkach danie oczywiście zostałoby zareklamowane z powodu tych dwóch małych (albo i dużych) katastrof, ale cały czas mieliśmy na uwadze, że jest to pierwszy weekend działalności. Pozwoliliśmy więc na pewien margines błędu. Reszta elementów składowych dania z tuńczykiem bez zarzutu - delikatne, młode ziemniaczki i świeża sałata z pysznym winegretem były nawet więcej niż zadowalające. Tylko rybki trochę szkoda...

Na koniec desery - dzień upalny, więc padło na lody, których w karcie są dwa rodzaje: waniliowe z oliwą dyniową, pestkami dyni i kruszonką (14PLN) oraz deser lodowy z jagód goji z pomarańczą, mango z bazylią i kefiru, z kruchym ciastem filo i sosem malinowym (14PLN). Ponowna pochawała za piękny sposób podania. Lody były smaczne, delikatne i dokładnie takie jakie lody być powinny, czyli było to udane zakończenie obiadu. Plus za pomysłowość w dodatkach - oliwa dyniowa czy kruszonka z ciasta filo to elementy zaskakujące w połączeniu z lodami.

Przesympatyczna, zaangażowana obsługa dwoiła się i troiła, aby sprostać wyzwaniu jakim niewątpliwie był pierwszy weekend w Pino Garden. Widoczne uchybienia się zdarzały, co nie uszło uwadze również innych gości zajmujących sąsiednie stoliki. Na koniec wizyty zostaliśmy przeproszeni za ewentualne wpadki (które owszem - były, ale koniec końców nie wypomnieliśmy ich obsłudze).

Po pierwszej wizycie, mimo kilku niedociągnięć wróżymy drugiej restauracji spod szyldu Pino szybkie powtórzenie sukcesu numeru jeden. Osobiście bardzo kibicuję, bo tak nietuzinkowa karta, najlepsze składniki, energiczna załoga i fajna lokalizacja to kombinacja wciąż rzadko spotykana w krakowskiej branży gastronomicznej. 

Wkrótce wrócimy ponownie, tym razem wieczorową porą, by odkryć jeszcze więcej uroków przytulnego patio i z przyjemnością zabierzemy z sobą przyjaciół. A nawet ponownie zamówimy stek! :)


JEDZENIE: 7,5/10
OBSŁUGA: 7/10
CENY: 7/10
WYSTRÓJ: 9/10

Ocena ogólna: 7,5/10













Magda



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz