poniedziałek, 11 września 2017

Czardasz

ADRES: Wolska 2, Kraków
KUCHNIA: polska
ZAKRES CEN DAŃ GŁÓWNYCH: 8-20PLN
W INTERNECIE: -






Do tego miejsca zupełnie w ciemno przywiódł nas przypadek (to znaczy głód i brak alternatyw w najbliższej okolicy). Nauczeni doświadczeniem, by nie oceniać książki po okładce (mam tu na myśli na przykład genialną pizzę od Vincenzo Pedone) weszliśmy się posilić i zobaczyć co na Kozłówku w garnkach gra.

Z zewnątrz to miejsce wygląda jak upiór z dawnych lat. Odrapana buda w szaro-żółtym kolorze, nazwa wymalowana bordową farbą... Jest źle. A wewnątrz wcale nie lepiej. Dwie sale wyrwane rodem z PRLu w całej swej rozciągłości - od sufitu po okna i stoły. Staromodne firany, przytyrane prawie białe obrusy z narzuconymi tiulowymi szmatkami bordo. Przyprawy w pojemnikach każdy z innej rodziny, nie pierwszej czystości. Na ścianach lustra i dziwne błękitne malowidła kompletnie z innej bajki. Ma się wrażenie, że ten lokal lata świetności przeżywał jakieś 25 lat temu i od wtedy nie zmienił się ani trochę (tylko trochę zbutwiał). Ten swoisty folklor podkręcają jeszcze stali bywalcy, którzy bynajmniej nie przychodzą tu zjeść, a raczej ugasić permanentne pragnienie za pomocą złotego trunku.

Do całej konwencji pasuje też i menu. Ogromna księga w skórzanej oprawie ma w środku wszystko i nic. Myląca może być węgierska flaga na pierwszej stronicy (jak i sama nazwa Czardasz), ponieważ nic węgierskiego tu nie znajdziemy (nie licząc akcentów w stylu placków po węgiersku). Jak na polski oldschool przystało zakąsek do wódeczki nie brak. Śledzik, galaretka, jajka, ogóreczki, biała kiełbaska z cebulką, krokiet solo. Barszczyk, rosołek, żurek, flaczki. Zrazy, golonko, pierogi, zapiekanka, hamburger, cheesburger (pisownia oryginalna). Jak by komuś było mało może coś z a la carte; kotlet de Volaille, medaliony, antrykot z kurczaka (serio!), brizol, bitki, szaszłyk, sznycel i nieśmiertelny schabowy na kilka sposobów. Ewentualnie ryba w panierce (mintaj, morszczuk). I proszę uwierzyć, że to nie było wszystko, podałam dostępne opcje wybiórczo. W deserach jakoś tak skromnie, bo tylko banan z bitą śmietaną i lodami, lody solo i naleśnik.
Do picia trunków mocniejszych sporo, ale i wino się znalazło - Sofia, szampan Dorato...

Przyznam, że się bałam zamawiać czegokolwiek z tak ogromnej karty, bo jak wiadomo zawsze niesie to za sobą pewne ryzyko. Nie ma szans, żeby chociaż 50% dań było świeże/niemrożone/wykonane na bieżąco. Najbezpieczniejszy zatem był zestaw dnia (15PLN) gotowany jak przypuszczam dnia tego samego. Trafiła się zupa ziemniaczana - całkiem niezła, domowa. Przyprawiona kminkiem, z zasmażką. Uczciwa, gęsta, domowa polewka. Schody zaczęły się przy daniu drugim, a padło na pulpety w sosie śmietanowym. Mięso smaczne - przede wszystkim świeże, pachnące, dobrze rozbite i przyprawione (czuć, że ktoś tu ma rękę do przypraw). Ale sos... klękajcie narody! Wodnisty, szary, glutowaty płyn nie miał ze śmietaną nic wspólnego i nawet we mnie wzbudził odrazę (a jadłam już różne rzeczy i o to naprawdę trudno). Do tego kiepskie ziemniaczki z wody i za kwaśna (mam nadzieję, że nie skwaszona) marchewka... Mimo dobrego mięsa całość na nie. Takiego 'sosu' się nie wybacza.
Towarzysz podszedł do tematu odważniej i zamówił najdroższą pozycję z karty - polędwicę wieprzową (20PLN) z kluseczkami węgierskimi (5PLN) i surówką z pomidora (5PLN). Polędwica zamordowana, oczywiście mrożona, sucha i twarda, obsypana również mrożonymi, ociekającymi tłuszczem pieczarami. Kluseczki potraktowano ostrą papryką w proszku z najniższej półki (to się naprawdę czuje), również obtłuszczone maksymalnie. Surówka z pomidora? Po prostu surowy pomidor bez deczka smaku pomidora pokrojony w plastry, obsypany surową cebulą. Dramat!
Czarę goryczy przelała śmietanka do kawy. Była zamrożona, całkiem. Być może kawa również wyleżała się przedtem w zamrażarce? Coś strasznego.
Ale za to wszystkie dania podano zgodnie z konwencją na babcinej zastawie, z masą 'pięknych' (czyt.przebrzmiałych kilkadziesiąt lat temu) dekoracji z sałaty, pora i ogórka... Ehh.


Miła kelnerka grzecznie się z nami przywitała, odprowadziła do stolika, przyjęła i przyniosła zamówienie, no i kiedy już wszystko tak miło się układało... zapomniała o nas zatracając się w rozmowie z piwoszami przy barze. Po rachunek wybraliśmy się sami. Aha, rachunku nie można zapłacić kartą co jest kolejnym dowodem na to, że tu czas zatrzymał się w roku 1989. No i oczywiście Czardasz praktycznie nie istnieje w internecie (brak www, brak Facebooka).

Sama nie wiem czy to jest bardziej śmieszne, czy jednak straszne... Można oczywiście robić kuchnię w stylu vintage, taką polską-ludową, ale błagam - uczciwie! Na sto pięćdziesiąt dań mięsnych w karcie już nikt (mam nadzieję) nie da się nabrać. Czardasz to nikczemny upiór na gastronomicznej mapie Krakowa i osobiście nie radzę, nie polecam, chcę zapomnieć.

JEDZENIE: 1/10
OBSŁUGA: 3,5/10
WYSTRÓJ: 1,5/10
CENY: 8/10

Ocena ogólna: 2/10







xoxo
Magda

1 komentarz:

  1. Mieszkam dość blisko. Rzeczywiście jest to dziwne miejsce. Trochę trudno zrozumieć, czemu wciąż istnieje :)

    OdpowiedzUsuń