czwartek, 1 września 2016

Albertina

ADRES: Dominikańska 3, Kraków
KUCHNIA: polska, europejska, fine dining
ZAKRES CEN DAŃ GŁÓWNYCH: 48-110PLN
W INTERNECIE: facebook | www









Albertina Restaurant & Wine stała się dla nas kolejnym (po wspaniałym Senses) punktem obowiązkowym na ulicy Dominikańskiej. Koncepcja restauracji jest bardzo zachęcająca i przynajmniej kilka aspektów wyróżnia ją na tle innych (na przykład własne homarium czy nowoczesne dyspensery wina Enomatic). Jako miłośniczka dojrzałej, świadomej kuchni fine dine oraz dobrego wina nie mogłabym tam nie zajrzeć!

Wnętrze lokalu zauroczyło nas od pierwszego spojrzenia. Jasne ściany przeplatają się z zadbaną cegłą, a ascetyczność ozdób i ciepłe światła potęgują wrażenie miłej, świeżej przestrzeni. Jest oczywiście bardzo elegancko, ale na szczęście nie pompatycznie.

Jak na restaurację fine dining menu można uznać za pokaźne. Karta rozpoczyna się od wkładki sezonowej (w obecnej - letniej jest między innymi chłodnik z botwiny z szyjkami rakowymi czy sałatę z bobem i łososiem marynowanym w brązowym cukrze). Wśród przystawek z menu regularnego znajdziemy tatar z pstrąga ojcowskiego i zapiekany kozi ser. Dalej jest tylko ciekawiej - szef kuchni Grzegorz Fic nie stroni od niekonwencjonalnych połączeń (przegrzebki w sosie z wędzonego oscypka), ale również hołduje tradycji (kaczka w sosie jeżynowym). Dzięki restauracyjnemu homarium możemy spróbować risotto czy linguini z wciąż rzadkim okazem w krakowskiej gastronomii - homarem. Są również świeżutkie ostrygi.
Nieodzownym elementem karty jest wine pairing autorstwa Kuby Janickiego. Do każdego z dań dopasowano po kilka etykiet, które można zamawiać na kieliszki i to w 3 porcjach degustacyjnych - 25, 75 i 125ml.

Z kuchnią Albertiny postanowiliśmy zapoznać się w ramach festiwalu Restaurant Week, w którym to restauracja brała udział przygotowując pięciodaniowe menu degustacyjne (119PLN). Wydało nam się ono jedną z najciekawszych festiwalowych propozycji, więc na kolację szliśmy z wielkimi oczekiwaniami.

Na początek otrzymaliśmy talerz domowego pieczywa - bułeczki, chałki i chlebki mimo, że prezentowały się pięknie zupełnie nas nie porwały. Każdy z tych uroczych elementów był niestety przeraźliwie suchy i nie pomogło tu nawet świetne masełko. Odnieśliśmy wrażenie, że pieczywo owszem było wypiekane na miejscu, ale... już jakiś czas temu.
Przed rozpoczęciem degustacji właściwego menu pojawiło się na stole bardzo przyjemne amuse bouche w postaci tatara z podwędzanego łososia w towarzystwie kwaśnej śmietany i pomidorka koktajlowego.

Pierwsza na liście menu degustacyjnego była przystawka: filet z pstrąga ojcowskiego na salsie z marynowanych opieniek, z wędzonym owczym serem, cydrem i mini-grzanką. I wraz z tym daniem nadszedł pierwszy tego wieczoru zachwyt! Przystawka (niewątpliwie inspirowana sztandarowymi smakami małopolski) niezwykle udana; najlepszy polski pstrąg, świeży i miękki podkręcony słonym wędzonym serem, a i marynowane grzyby również były tu jak najbardziej na miejscu.

Tuż po pierwszym zachwycie nadeszło pierwsze zaskoczenie w postaci zupy. W tradycyjnym, polskim, czerwonym barszczu znalazła się krewetka i czarne ravioli z owocami morza. Przyznam, że czytając menu przed wizytą tego właśnie dania byłam najbardziej ciekawa i zastanawiałam się, czy to w ogóle może się udać. I cóż - udało się, niewątpliwie! Mimo kilku technicznych zastrzeżeń (twardawe ciasto ravioli i nieco gumowata ośmiornica) to odważne połączenie trafiło do mnie i zostanie w pamięci na długo. Barszcz był dość słodki - może ciut zabrakło kwaskowatości i czarnego pieprzu, ale również dzięki temu był 'inny', delikatniejszy. Zamiast posmaku wędzonki była krewetka - jędrna i odpowiedzialna za morski sznyt zupy.

Pierwszym daniem głównym była perliczka na dwa sposoby (smażona i pieczona) z lodami rozmarynowymi, pasternakiem, sosem z Calvadosu i czipsami z natki pietruszki. Jak dla mnie było to danie nierówne, pełne kontrastów. Zakochałam się w lodach - aksamitnie śmietankowe, słodkie, z wyraźnym aromatem rozmarynu pasowały do mięsa, ale równie dobrze mogłyby być samodzielnym deserem. Po kolacji te lody właśnie uznałam za najlepszy element całej degustacji. Z drugiej strony - niesamowicie tłuste czipsy z natki były w mojej ocenie zupełnie niepotrzebne i nieudane. Tłuszcz zupełnie zgasił smak pietruszki. Gotowanemu pasternakowi natomiast zabrakło kilku chwil we wrzątku, mógłby być bardziej miękki. Gwiazda talerza, czyli perliczka w obu odsłonach była poprawna. Wprawdzie mięso nie rozpływało się w ustach i nie odchodziło od kości łatwo, ale jednak było miękkie i smaczne. Perliczce towarzyszył genialny sos pieczeniowy. Całości mimo kilku niedociągnięć daję warunkowy plus. Danie było smaczne, jednak od restauracji tego pokroju wymagam odrobinę więcej.

Drugie danie główne - sandacz smażony na maśle homarowym z kurkami, mini-bakłażanem, chrzanem i rukwią wodną niestety niczym nas nie oczarowało i była to najsłabsza kompozycja całej kolacji. Ryba trochę za sucha, ale za to całość bardzo tłusta, pływająca w maśle niestety bez aromatu homara. Kurki twarde, bakłażan mdły. Danie ratował porządny, ostry, polski chrzan. Mimo, że od potraw tłustych na co dzień nie stronię tym razem było to dla mnie nieco za dużo, zwłaszcza tuż po perliczce, która zdecydowanie nie była dietetyczna.

Przed deserem zostaliśmy poczęstowani tajemniczym słodyczem podanym na azjatyckiej łyżce. Lody z czerwonego wina z kapką porzeczkowej galaretki na ziemi jadalnej były przyjemnym, słodko-gorzkim wstępem do ostatniego dania naszej uczty i zdołały zatrzeć mieszane uczucia pozostałe po sandaczu. Takie drobne niespodzianki w postaci wcześniejszego amuse bouche, czy tego intermezzo zawsze pozostawiają po sobie miłe wrażenie.

Kolorowy, letni deser w postaci mrożonego creme brulee z dyniowym musem, agrestem i lodami z rokitnika jak najbardziej spełnił nasze oczekiwania i zachwycał przede wszystkim prezencją. Creme brulee jest moim ulubionym słodyczem i próbowałam go już w wielu odsłonach. Ten w wersji mrożonej jest ciekawą wariacją zwłaszcza na lato, ale chyba jednak tradycja wygrywa i wolałabym go w temperaturze pokojowej. Mimo to był pyszny. Intensywny mus z dyni, kwaśny agrest i delikatne lody były w całości miłym zakończeniem wieczoru. Deser piękny i udany.

Ostatnim poczęstunkiem od kuchni była diabelnie mocna, domowa 'nalewka na trawienie'. Mimo wysokich procentów była świetna! I chętnie poznałabym przepis na ten trunek :)

Również do festiwalowego menu Albertina wykorzystała swój atut w postaci wine pairingu. Do każdego z dań dopasowano jedną etykietę, ale mam wrażenie, że każda z nich w pojedynkę mogłaby z powodzeniem towarzyszyć całej kolacji. Tak przynajmniej było w przypadku wybranego przez nas Cuvee Blanc z małopolskiej winnicy Srebrna Góra (125ml za 15PLN). Rześki, owocowy aromat polskich sadów wkomponował się idealnie w ryby, drób, a nawet w deser. Doprawdy, miło było przypomnieć sobie jak dobre jest polskie wino, ostatnio nieco przez nas zapomniane.

Kelner obsługujący nasz stolik miał swój specyficzny, nieco chłodny styl, który nie każdemu może odpowiadać. My jednak lubimy ludzi epatujących osobowością niezależnie od wykonywanego zajęcia, poza tym nie doszło do żadnej gafy, więc serwis podczas tej kolacji uważamy za udany. Obsługa poświęcała gościom odpowiednio dużo uwagi będąc przy tym nienachalną i uśmiechniętą. Mimo rangi restauracji czuliśmy się swobodnie i bardzo miło spędziliśmy czas.

Festiwalowe menu degustacyjne mimo, że niepozbawione potknięć zachęciło nas do bliższego poznania kuchni w Albertinie. Poziom całej kolacji był wysoki, a potrawy dojrzale, ale i odważnie skomponowane. Dodatkowo 'za' przemawia wspaniała i dokładnie opracowana idea wine pairingu, który wciąż niestety jest rzadko spotykany nawet w najlepszych, krakowskich restauracjach. 
Do Albertiny będziemy wracać i to z wciąż wysokimi oczekiwaniami!

JEDZENIE: 7,5/10
OBSŁUGA: 7,5/10
CENY: 7/10
WYSTRÓJ: 8/10

Ocena ogólna: 7,5/10












Magda







1 komentarz: